Ekwador

Ekwador

Ekwador

Potem długo, długo nic.

I wreszcie słowa. Chociaż nawet słowa nie oddadzą niesamowitości tej podróży. Było wielu poetów inspirowanych pięknością natury. Mickiewicz pisał o Krymie, Kasprowicz o Tatrach… a mi przypadło pisać o Ekwadorze! Ale w czasach Mickiewicza nie było cyfrowego aparatu fotograficznego i kolorowych zdjęć, dlatego biedak musiał się trudzić. Natomiast ja postaram się zająć wszystkim innym. Pejzaże doskonale będzie widać na zdjęciach, zrobionych przez naszego fotografa – seniora Gregoria (Grzegorza Zburzyńskiego).

Podczas lotu z Amsterdamu do Ameryki Południowej w samolocie dają nam bardzo dobre holenderskie ciasteczka miodowe. Niestety – dla każdego po jednym opakowaniu. Równikowy klimat pierwszy raz odczuwamy podczas lądowania na holenderskich Antylach na wyspie Bonaire (Morze Karaibskie). Po wyjściu z samolotu z trudem możemy oddychać, a powietrze sprawia, że każdy jest mokry i cały się lepi. Szybkim krokiem maszerujemy do „schronu”, gdzie przez 40 minut tankowania samolotu oglądamy zegarki, perfumy i wina.

Znów lecimy, tym razem ostatni start i lądowanie w Quito – na wysokości ok. 2700-2850 m n.p.m. Co ciekawe, o czym wie niewiele osób, jednym z dziesięciu miast partnerskich Quito jest Kraków! Zostajemy zakwaterowani na terenie politechniki ekwadorskiej ESPE w hotelu wojskowym. Okazuje się, że w Ekwadorze bardzo cenią wykształcenie wojskowe, dlatego rodzice zapisują swoje dzieci do szkół wojskowych już od najmłodszych lat. W dniu przyjazdu ustalamy ciszę nocną na godzinę 18:00, bo musimy przyzwyczaić się do zamiany czasu (7 godzin w tył).

DSC_2933Jak przystało na równik (ang. equator) słońce przygrzewa a temperatura powietrza wynosi od 20 do 30 stopni. Już pierwszego dnia zrzucamy swetry. Po przespanej dłuuugiej nocy mamy pierwszy koncert o godzinie… 7:30! Czujemy się jak prawdziwi żołnierze. Nie ma problemów ze wstaniem o 5:00, bo w Polsce to godzina dwunasta w południe. Pierwsze dwa koncerty związane są z dniem Flagi. Słucha ich 7000 ludzi, w tym ok. 400 generałów, pułkowników oraz brazylijski generał ze swoją „świtą”, który zachwycony muzyką dawną wstaje i bije brawo po każdym utworze. Niestety są też tacy, których muzyka nie wciąga – gadanie, szmery, szum. W pewnym momencie Agata Zagozdon wychodzi na środek i rzecze: „Silencio por favor!”. Całe towarzystwo zawstydzone milknie, a my możemy grać dalej.

thumb_DSC_2876Między koncertami ma miejsce wspaniała wycieczka, która każdemu z nas na długo zapadnie w pamięć. Mamy okazję zobaczyć środek świata!! Równik. To jest niesamowite. Długa żółta linia, ciągnąca się po ziemi, wyznacza półkule – północną i południową. Popularne są zdjęcia, na których jedna osoba stoi na jednej półkuli, a druga na drugiej. Cejrowski w programie „Boso poprzez świat” twierdził, że prawdziwa granica równika przebiega gdzieś w dżungli. Może ktoś z nas wróci tu za kilka lat i zbada, jak jest naprawdę.

DSC_3174Trzeciego dnia gościmy w kolejnej szkole wojskowej, ale tym razem występujemy dla dzieci. Jadąc nie wiemy, co nas czeka na miejscu. Dzieci niedorastające nam do pępków (w dosłownym znaczeniu tego wyrażenia) początkowo podchodzą do nas nieco wstydliwie, ale już po kilku chwilach otaczają na zwartą grupą. Koniecznie chcą nas dotknąć. Może nigdy w swoim życiu nie widziały białych ludzi? Nieee – minutę później z dumą przyprowadzają białą dziewczynę (prawdopodobnie pochodziła z Europy), żeby pokazać nam: „My też taką mamy!”. Ale prawdziwe „piekiełko” zaczyna się dopiero tuż przed koncertem. Nawiasem mówiąc, to jest pierwszy w historii naszego zespołu koncert, przed którym nie stroimy instrumentów! Nie dlatego, że nie ma czasu, ale dlatego, że nie ma warunków. Ze śmiechem obserwujemy każdego Scholaresa, który wchodził do sali pełnej piszczących dzieci i zmianę jego wyrazu twarzy – z zamyślenia aż do szoku. Program na dziś to właściwie same tańce.

thumb_DSC_3235Ku naszemu zdziwieniu sala milknie – wszystkie dzieci z podziwem słuchają naszej muzyki. Kończymy (z ulgą) i wychodzimy na zewnątrz a tam już „czatują” grupki z kartkami i długopisami. „Autograf! Please, autograf!”. Pan Witek przegania krzyczące dzieci, ale nie sposób jest przedrzeć się przez tą „dżunglę”. To niesamowite, jak zwykły podpis może uradować ekwadorskie dziecko.

Po zakupach w sklepie spożywczym niedaleko naszego hotelu ustawiamy się przed szklanymi drzwiami i już mamy wychodzić, gdy dochodzą do nas odgłosy walenia w dach. Okazało się, że to deszczyk zenitalny, bardzo popularny w tym klimacie. Jak wiemy z lekcji geografii deszcze zenitalne padają często, lecz krótko. Ten deszcz jest wyjątkowy, bo wcale nie chce przestać. Nie ma wyjścia – nakładamy kaptury od naszych zielonych bluz i wylatujemy do autobusu. Podczas maratonu Stefan przewraca się, ale ubłocony, niczym prawdziwy żołnierz spartański, biegnie dalej i nie zważa na ból nogi. Dopiero w autobusie czujemy się bezpiecznie, choć bluzy są całe mokre. A tuż po tej niespodziance mamy koncert!

thumb_DSC_3819Czwarty – ostatni koncert – przebiega nieco inaczej niż do tej pory. Zgodziliśmy się na występ pod warunkiem, że nie będziemy musieli nosić strojów i instrumentów. Żołnierze wywiązują się z umowy, ale gdy przyjeżdżamy na miejsce okazuje się, że estrada jest kompletnie nieprzygotowana na jakikolwiek występ, a co dopiero na koncert muzyki dawnej, podczas którego oprócz śpiewu i grania także się tańczy. Dlatego panowie w zielonych kombinezonach czekają na widowni około godzinę, zawdzięczając ten mile spędzony czas organizatorom koncertu. Po zdjęciu ze sceny jakiejś dziwnej siatki, zapewnieniu nam organów i nastrojeniu instrumentów rozpoczynamy występ. Ciszę zapewnia nam dowódca, który stoi z przodu i uważnie obserwuje tłum. Także żołnierze tego wieczoru są grzeczni . Nagrodą jest poczęstunek – kanapka i woda.

Trzeci dzień zakańcza przyjazd organizatora festiwalu Quito – pana Byron”a Sotomayor Calderon, który omawia z dyrekcją szczegóły następnych dni. Zmieniamy hotel. Tym razem zaskakuje nas szykowny salon, który łączy kilka dwuosobowych pokojów. I proszę państwa, w tym momencie pierwszy raz wyjmujemy nasze podręczniki szkolne! Siadamy przy wygodnym stole na najwyższym piętrze i uczymy się. John – nasz przewodnik, który dobrze mówi po angielsku – śpiewa z nami piosenki po hiszpańsku. Zwiedzamy ulicę Siedmiu Krzyży, przy której jak sama nazwa wskazuje, stoi siedem kościołów. Płacimy jednego dolara za zwiedzenie kościoła „Compana de Jesus” – naszym oczom ukazuje się złote wnętrze, ponad 7 ton złota!
thumb_DSC_3538– O! Tu jest podobno portret jakiegoś polskiego świętego. What is his name?
– Stanisław Skoctka
– Słuchajcie ludzie, znacie jakiegoś Stanisława z Kocka?
– Może Kostka, panie Witku?
A więc to był jednak Kostka – osoby uczęszczające do lubelskiego „Biskupiaka” mogły pochwalić się znajomością biografii swojego patrona.

thumb_DSC_3916W drodze do Guayaquill zatrzymujemy się w dwóch miejscowościach – Rio Bamba i Ambato. Ambato zachwyca nas strajkami. Właśnie – nie przeraża, ale zachwyca. Po pierwsze dlatego, że możemy na własne oczy zobaczyć strajkujących ludzi, którzy wcale nie są straszni, a po drugie – przydzielają nam specjalną ochronę – chłopców z samorządu uczniowskiego, którzy nie odstępują nas na krok, a po koncercie, który wykonujemy po orkiestrze symfonicznej miejscowego konserwatorium, „ochom” i „achom” nie ma końca. Pamiątki kupujemy na targu indiańskim. Indianie mają trzy zasady: Nie kłamać, nie kraść i nie zabijać. Wygląda na to, że są szczęśliwi.

thumb_DSC_5410Podczas wizyty w jednej z damskich szkół w Guayaquill senior Gregorio szykuje aparat i pyta:
– No dziewczyny, dzisiaj też będziecie rozdawać autografy?
– Nieee – odpowiadają zgodnie – Dzisiaj jest czas na chłopców.
I rzeczywiście, dźwięki chrotty i lutni, a nawet szałamai w utworze „Tanz” nie są w stanie przebić się przez piski i oklaski dziewczyn wpatrzonych w Borówę (Bartek Borowiński). Stefan (Kacper Stefaniak), Daron (Darek Świątek) i Człeny (Mateusz Szejka) także nie narzekają na brak powodzenia.

I wreszcie trafiamy do hotelu „Sol del Oriente” w Guayaquill. Wspaniałe jest to, że obok nas mieszkają członkowie innych zespołów: Argentyna, Chile, Urugwaj i Ekwador. Dzięki temu możemy się lepiej poznać. Zaczyna się „życie imprezowe” – pierwsze party rozpoczyna wspólne karaoke a następnie tańce (prawie do północy). Wielkie wrażenie robi także party na statku – na górze się siedzi i pije wodę, a na dole są tańce. Króluje oczywiście salsa. Woda jest niesamowicie spokojna. Kolacje czasami są nawet o pierwszej, czy drugiej w nocy. Co do przysmaków ekwadorskich – zajadamy się krewetkami, mięsem i ryżem.

Okazuje się, że rozmowy do Polski z hotelowego telefonu wychodzą strasznie tanio. Za pięć minut płacimy około 20 centów. Sporym powodzeniem cieszy się także Internet. Zdarza się nawet, że poznajemy kogoś w windzie i za dziesięć minut otrzymujemy zaproszenie na facebooku od owej osoby. Najczęściej po pierwszym telefonie i słowie „-Mama?” następuje cisza w słuchawce – dopiero po chwili rodzice orientują się, że dzwonią ich dzieci 🙂

W niedzielę maszerujemy do kościoła obok hotelu. Pod koniec Mszy wszyscy wierni ustawiają się pod ołtarzem, żeby ksiądz pokropił ich święconą wodą. Następnie spędzamy czas w uroczym parku z iguanami, które przyciągają uwagę wszystkich zgromadzonych. Są tak spokojne, że można by je hodować nawet w domu – Mateusz ciągnie jedną za ogon, a inni robią sobie pamiątkowe zdjęcia.

Na koncertach zespołów, chórów i orkiestr, które odbywają się prawie codziennie, śpimy… Po prostu schylamy głowy, opieramy je o fotel i ogarnia nas uczucie senności. Wydaje się, że tego nie widać, bo widownia w stosunku do sceny pozostaje w ciemności. Nasze zdanie zmieniamy po własnym koncercie, na którym dokładnie widzimy każdą osobę z publiczności. Na szczęście wszyscy biją brawo i żądają bisu.

thumb_DSC_5488Mimo tego, że nie zafundowali nam wycieczki na Galapagos, dzięki Johnowi mamy okazję zobaczyć prawdziwe żółwie. Może to nie to samo, co bycie na słynnych wyspach, ale z braku laku i kit dobry . A tak szczerze, naprawdę czujemy, że te żółwie spełniły po części nasze marzenie. Zawsze będzie można powiedzieć, że ma się zdjęcie z żółwiem z Galapagos.

Nie można nie wspomnieć także o wspaniałych dniach spędzonych tuż nad Oceanem Spokojnym – w Playas i Salinas, gdzie jedziemy z innymi zespołami biorącymi udział w festiwalu. Oprócz zwykłych plaż zabierają nas także na skały, o które Pacyfik uderza bynajmniej nie pacyficznie.

thumb_100_2082Wykonaliśmy jedenaście koncertów. Mieszkaliśmy w siedmiu hotelach! Wracamy – o zgrozo – z pustymi portfelami. Pieniądze to jedyne, czego nam brakuje. Podczas ostatniego party planujemy kolejny przyjazd. Ian powiedział, że w jego domu zmieści się spokojnie dziesięć osób. Część się bawi, część jest smutna, że to już ostatni wieczór. Nie kładziemy się spać – po wielu uściskach i płaczu wsiadamy do autobusu i jedziemy na lotnisko. Nasi przyjaciele towarzyszą nam aż do ostatniego wejścia, gdzie zmuszeni przez przepisy muszą zostać.

Powiedz mi, czemu płaczesz Ameryko? Nie smuć się – nie opuszczamy Cię na długo. Owszem – to na pewno jakiś koniec, ale musi być koniec, żeby możliwy był początek. Czasu, który tu spędziliśmy nie da się porównać do niczego. Wciąż pozostają nam wspomnienia, a gdy myślami wracamy do naszych przyjaciół nieraz robi się smutno. Cóż więcej? Nie potrzeba wielu słów. Najważniejsze chwile i tak na zawsze pozostaną w sercu.